Nie znałem go tak dobrze, jak moi starsi koledzy, Katarzyna Suchodolska czy Józef Bursewicz, którzy tłumaczyli jego poezje z języka jidysz na polski. Eliasz Rajman i ja mieszkaliśmy (przez jakiś czas) w tej samej dzielnicy Szczecina; zdarzały się nam przelotne, uliczne spotkania, potem także „związkowe”, literackie. Zapamiętałem tylko jedną jego wypowiedź, ale – „na całe życie”! To wydarzyło się latem, może jesienią 1961 roku, w nowym Klubie 13 Muz, w sekretariacie szczecińskiego Oddziału ZLP, w ciepło nasłonecznionym, połyskującym od kurzu powietrzu.

Siedział przy biurku, przeglądał maszynopisy. Ktoś zapytał go konwencjonalnie:
– No i co tam u pana nowego?
 Odpowiedź poety nie miała w sobie nic z konwersacyjnej sztampy.
– Złapałem anioła – powiedział, zaciskając pięści. – I nie wypuszczam. Mocno, mocno trzymam. – Jego twarz była triumfalnie uśmiechnięta, nomen omen rozanielona.

Kto znał twórczość liryczną Rajmana, ten rozumiał, że chodzi o pomysł pisarski. Że tym razem nie kropla potu, nie zielone drzewo, nie pamięć o wymordowanej przez Niemców rodzinie autora, nie człowiek porównany do planety – jak to się dzieje w tłumaczeniach jego liryków, zamieszczonych w almanachu Szczecin literacki (1958) – lecz anioł zostanie pojmany w sieć rymów, spętany klasycznym metrum. Wciąż nie potrafię dotrzeć do tej lirycznej baśni, a może jemu nie udało się zatrzymać anioła w budowli ze słów? Albo któremuś z tłumaczy nie wyszło spolszczenie?

Aliści jakiś czas temu w najnowszym wyborze przekładów poezji Rajmana natrafiłem na koncept podobny (z ducha romantyczny, prometejski.). W wierszu pod tytułem Uwięziłem słońce poeta objawia się jako porywacz bytów nieuchwytnych, od zwykłego śmiertelnika „wyższych”, władających ludzkimi losami. Tym razem nie anioł zostaje schwytany, lecz słońce, a wraz z nim umykająca ku przyszłości teraźniejszość:

razem ze słońcem
dziś – uwięziłem pod powieką
by nigdy się nie stało jutrem1

Debiutował przed wojną; w Szczecinie mieszkał od 1949 roku. Dla mnie, gdy od połowy lat pięćdziesiątych – po przyjęciu do pisarskiego Koła Młodych – próbowałem rozeznać się w imponderabiliach życia literackiego regionu, pan Eliasz pozostawał twórcą szczególnym. Był pośród nas (w tych latach) jedynym autorem znanym „za żelazną kurtyną”, tłumaczonym na języki Zachodu, cytowanym w zagranicznych podręcznikach szkolnych, recenzowanym w zamorskich periodykach literackich.

Jego wiersze, dotykające najboleśniejszych doświadczeń dwudziestowiecznej ludzkości, rozświetlała aura – aureola? – religijnej metafizyki. Nikt w literackim Szczecinie ówczesnym (nawet Witold Wirpsza) nie potrafił włamywać się do międzygwiezdnych otchłani tak bezceremonialnie, jak to czynił pan Eliasz, za młodu kształcony w Talmudzie i Torze. Rzecz w tym, że były to włamania dla większości z nas jedynie domyślne, ukryte w mowie jidysz, zaszyfrowane w tekstach zapisanych alfabetem hebrajskim. (Jak to wygląda, proszę sprawdzić w tomie Mech płonący.)

Było więc tak, że należał jakby do dwóch światów odmiennych. Do naszej wspólnej codzienności szczecińskiej, literackiej, polskiej, i jednocześnie do niecodzienności ezoterycznej, uciekającej w biblijną zamierzchłość.
Siłą poezji, siłą wszelkiej sztuki, nie tylko jest różnicowanie czytelniczych postaw, ale także kodów dostępu. Sztuka – o czym nie chcą wiedzieć wyznawcy ponowoczesności – stawia uczestnikom życia artystycznego precyzyjne wymagania, a od spełnienia/niespełnienia tych wymagań zależy miejsce w hierarchii jej użytkowników. Poetycki język Rajzmana nie pozostawia w tym zakresie wątpliwości. Z uwagi na kod czy charakter językowego dostępu do jego dzieł – trafialiśmy do wyższych lub niższych kręgów wtajemniczenia, niejednakowo oddalonych od wiedzy źródłowej. Miało to w sobie hierarchię iście Dantejską.

U źródeł znajdowali się nieliczni, umiejący – jak Arnold Słucki czy Horacy Safrin – tłumaczyć bezpośrednio z pierwowzorów. Kłopot w tym, że większość spolszczeń poezji Eliasza Rajzmana stanowiło (dziś także stanowi) rezultat translacji pośredniej, podejmowanej przez nieznających ani jidysz, ani hebrajskiego alfabetu. Ich praca wymaga wsparcia ze strony wtajemniczonych w język i kulturę żydowską, korzystają ze zwanych rybkami tłumaczeń filologicznych, uzupełnionych o opis tekstowej struktury. Dopóki żył Eliasz Rajman, sam pomagał polonizatorom swych wierszy. Wiem od Cecylii Judek, że czytał i objaśniał im swoje wiersze na głos. Prawdopodobnie tak „wespół–wzespół” rodziły się przekłady Bursewicza, może również Stanisława Wita-Wilińskiego… Podobne tandemy powstawały przy udziale innych znawców mowy żydowskiej. Mam na myśli Jakuba Zonszajna, który uczestniczył w przekładaniu liryków Rajzmana przez Urszulę Kozioł. Dziś – jak słyszę – identycznej pomocy udzielała nowym translatorom Róża Król.

Rzecz w tym jednak, że ani przekład autorski, ani „rybka” sporządzona przez (języko)znawcę, nie muszą być stuprocentowo wiarygodne. Nikt nie przebrnie bez szwanku przez trzęsawiska nieprzekładalności, nie przeskoczy zasadzek idiomów, nadto każdy powinien mieć na baczeniu osobliwości rymowo-rytmiczne, które bezpardonowo wymuszają (wiem coś o tym) odstępstwa od oryginałów. Oto i powód, dla którego czytelnicy, tacy jak ja, pozbawieni kodu dostępu nie tylko do oryginałów, ale i do ich brzmienia, odcięci od spolszczeń roboczych, musieli traktować poezję Rajzmana jako wciąż nie do końca wysłowioną, wciąż głęboko zanurzoną w tajemnicy.

A przecież translacje pośrednie – cóż, że problematyczne? – stanowiły dla zachodniopomorskiego środowiska niesłychanie istotną wartość. Inicjatywy antologii przekładów poezji Rajzmana rodziły się w Szczecinie. Scalały Szczecin literacki, wystawiały mu szczególny atest tożsamości.

To samo dzieje się dziś. Mech płonący wznawia dawne przekłady i przedstawia nowe, wykonane przez Konrada Wojtyłę, Artura Daniela Liskowackiego i Piotra Michałowskiego. Tak oto potwierdzona zostaje tożsamość i ciągłość literackiego środowiska. Nadal uczestniczy w tym procesie… nasz łowca aniołów! Piękne. I wcale niełatwe.

W 1964 r. zostałem zatrudniony w Wydawnictwie Poznańskim jako pełniący obowiązki kierownika redakcji literackiej, chciałem mieć bodaj najskromniejszy udział w pracy scalającej środowisko szczecińskie. Nakłoniłem do złożenia maszynopisów Katię Suchodolską i Józka Bursewicza, a wymagało to ode mnie chwytów perswazyjnych, w końcu ukazały się ich zbiorki, Ciche trawy Kati i Chłód nocy Józka. Gdy otrzymałem projekt zbioru tłumaczeń liryków Rajzmana, sądziłem, że zostanie zatwierdzony w planie wydawniczym błyskawicznie. Właśnie jako „wizytówka” dwujęzycznego Szczecina (z gościnnym udziałem Arnolda Słuckiego). Nie rozumiałem oporów wydawcy. Zachowywałem się jak „pierwszy naiwny”, sięgając po argumenty literackie i środowiskowe. W końcu dyrektor Ziołek, w gabinecie, bez świadków, dał mi do zrozumienia, że nie udaje mu się przekonać jakiejś bliżej niezidentyfikowanej „góry”.
– Gdyby to zależało tylko ode mnie, wydałbym tę książkę. Pan i ja – dodał półgłosem – jesteśmy zbyt inteligentni, żeby być antysemitami. Ale. No. Mam swoje kontakty, wie pan. Będę dalej próbował.
Dyrektor słowa dotrzymał. Spalony gołąb Rajzmana ujrzał światło dzienne w 1967 roku. Zdążył.

 1. E. Rajman, Uwięziłem słonce, przełożył A.D. Liskowacki, w zbiorze Mech płonący.  Wiersze, red. B. Twardochleb, Szczecin 2015, s. 101.