Bumek ugotował obiad. Jest nas sześcioro z klasy. Tyle mamy wspólnych wspomnień, ale w tej chwili łączy nas wspólna trema. Unosi się nad suto zastawionym stołem w domu Bumka. Jeszcze nic się nie stało. Jeszcze nie znaleźliśmy języka, ba, słowa, od którego mógłby się zacząć nasz świat. (Na początku była trema?) Tymczasem pracują mięśnie. Każdy chce usługiwać innym, nikt nie chce być obsługiwanym. Jednocześnie wyciągamy ręce po półmiski i zaczynamy nimi manewrować – półkolami, z gracją, płynnie, szaszłyk wyżej, pitta arabska niżej, złakom się na udko kurze, tej sałatki z melona musisz koniecznie skosztować. Balet dań, wspaniałości kuchni Bumka. Poruszamy się jak tańczące manekiny, roboty, dźwigi.

Dźwigi!

Chcę coś powiedzieć o dźwigach nad Odrą, może one okażą się słowem łączącym, były stałym motywem plastycznym w gazetkach ściennych szkoły TPD, a także krajobrazem ucieczek z lekcji na wspólne wagary…
– Edek, ty przecież mieszkałeś na Niebuszewie – odzywa się Lewy, Lewiński, nazywany Lewym dawno temu w Szczecinie i tak samo tu, w Izraelu.
– A tak, na Żupańskiego, wiesz, uliczka w dół, tam w parku jeziorko, pałą­kowaty mostek – mówię szybko.
– Edek mieszkał na L e j b u s z e w i e – stwierdza Ala.

Wywołuje to ogólną radość. Półmiski lądują na stole. To jest słowo, na które czekaliśmy! Lejbuszewo! Wcześniej mieszkałem z rodzicami na Pogodnie. Trzy osoby w czterech wysokich, słonecznych pokojach. Moi rodzice, to zna­czy, mówiąc ściślej, mama i Nowy Tatuś bali się, że nam kogoś dokwaterują. Jakąś bandycką rodzinkę. Małoż takich? Słyszało się tu i ówdzie o kwaterunkowym łączeniu obcych rodzin, o tym, dobrze nam znanych z radzieckiej przeszłości, zwiastunie us­troju sprawiedliwości społecznej. Nowy Ta­tuś wierzył w komunę jako sposób na wszech­świat, ale komuny we własnym domu nie prag­nął. Umykając przed kolektywizacją łazienki i kuchni, przed kołchozem nocnych szmerów i brzęków rodzinnych, przeprowadziliśmy się chyżo do o wiele mniejszego (dwa pokoje) i mrocznawego mieszkania, na Niebuszewo. Po opuszczeniu wioski nad granicą – urzą­dzała się tu właśnie moja siostra Ira z mężem i synami. My na Żupańsklego, Ira na Słowac­kiego, w razie czego blisko, jak by nie daj Boże co.

W tej właśnie dzielnicy po wojnie osie­dliło się dużo rodzin żydowskich; trzymali się razem? lub może ktoś ich specjalnie kierował w jedno miejsce? Nie wiem, byłem dzieckiem. Byłem dzieckiem z zasadami i nigdy nie mówiłem „Lejbuszewo”. Wstydziłem się tak mówić. Ta prześmiewcze przekręcona nazwa wydawała ml się nietaktowna, reakcyj­na, wroga noszonym na l maja hasłom brater­stwa narodów. Było to wszakże jedno z pier­wszych słów szczecińskich, zwiastun gwary miejscowej w mieście gromadzącym wielką rozmaitość gwar napływo­wych i nie mającym własnej – budziło sympa­tię. Dwuznaczną jakby. Szemraną. Cha, cha, Lejbuszewo. Niektórzy dodawali „uj” lub „aj, waj”. Błaznowali kręcąc tułowiem i podrygując rytmicznie; – Aj, waj, Lejbu­szewo.

I teraz: cóż się okazuje? Tym samym słowem bawią się tu, w Izraelu. Dla nich to świetny szmonces. Lecz przede wszystkim – wspomnienie dzieciństwa, rzecz sentymen­talna.
– Lejbuszewo – powtarza Bumek. – Pierwszorzędnie – unosi brew, jak dawniej, gdy udawał marszałka Rokossowskiego. Tą brwią unie­sioną teraz dziwi się na samą myśl, iż być może jest gdzieś ktoś, kto nie czuje się przekonany, że to właśnie jest pierwszo­rzędnie.
– Ale ty mieszkałeś w śródmieściu? – przypominam sobie nagle.
– Ja na Śląskiej – odpowiada Bumek i wyciąga dłoń w stronę Lewego. – Le­wy nie wiedział, że ja jestem Żydem. On żył na Lejbuszewle. I on myślał, że kto Żyd, musi żyć tylko tam. A jak ślę już dowie­dział, kim jestem, to on powiedział do mnie: ty parszy­wy Żydu. Ghy, hy, hy.
Trema ginie, triumfuje szmonces. Nad stołem krążą półmiski, salaterki, winogro­na, alkohole. Gwar gęstnieje, rozłamuje się, dzieli się na gwary mniejsze, które za chwilę przestaną się wzajem przenikać. Bumek tego nie lubi. Nie po to zebraliśmy się razem po 32 latach, żeby już po chwili nie być razem. Pokazuje nam starą gazetę. Wysoko, żeby każdy widział. Milkniemy.
– Ja mam znajomą w kibucu – mówi Bumek. – Myśmy się poznajomili przez gazetę. Ty zobaczysz niezadługo kibuc Hazorea, tam, Edek, pojutrze pojedziemy. Ona, kiedy to? kilka lat temu! napisała do gazety, że szuka Polaków, co są ze Szczecina i może znali jej ojca. Tutaj jest zdjęcie jej ojca. Ja tę gazetę trzymam na pamiątkę.
– I okazało się, że ty jej ojca znałeś rzeczywiście?
– Nu, ja do niej zadzwoniłem, ja jej powiedziałem: słuchaj, ja jestem ze Szcze­cina, ale ja twojego ojca nie znam.
Śmiejemy się, Bumek kręci głową, nie, jeszcze nie skończył, pozwólmy mu opowie­dzieć historię do końca: – Ja twojego ojca nie znam, powiedziałem, ale ja znam ludzi ze Szczecina, co mogli twojego ojca znać, to ty weź zapisz telefony.
– Bumek! dobry człowiek – wtrąca Ala
– I co? I co?
– Od tego czasu się znamy. Ona żyje w kibucu. Ty wiesz, co kibuc? A? pojutrze będziemy!
– Koniecznie, koniecznie, to trzeba zobaczyć – mówi Ada, jak zwykle zdecydowanie. I teraz wszyscy, mąż Ady, Heniek, Ala z mężem Benkiem, Lewy z żoną, wszyscy potakują, otaczają mnie oczami, koniecznie, koniecznie. Jestem w środku ich spojrzeń.
– Ken, ken – mówi Miriam, żona Bumka, która co nieco rozumie po polsku. Dzieci Bumka nie znają polskiego, Bumek nie nadąża z tłumaczeniem, mimo to one także czują nastrój chwili, mają w oczach naszą wspólnotę, ken, ken. Następuje wymiana poglądów na temat życia w kibucu. Kto by mógł, kto by nie mógł tam żyć. Okazuje się, że większość by nie mogła. (Kibucnicy stanowią zaledwie 6 procent ludności Izraela.) Cicho, Bumek chce coś powiedzieć!
– Nu, ja po wojsku poszedłem do kibuca. Próbowałem; robiłem w gnoju. Gnój i błoto. Miesiąc, jeszcze jeden. Ile można? Po pół roku stamtąd spierdalałem.

Dziwne uczucie. (Tu wszystko jest dziw­ne.) Najpierw cel mojej podróży to był po prostu Izrael. Teraz się okazuje, że w Izraelu mogę znajdować się raz bardzo daleko od Polski, raz blisko. Na przykład Tel Aviv czy Holon, albo Ramat-Gan, to, przeli­czając odległość na znaki kultury, wcale nie jest dalej od Poznania niż, dajmy na to, Francja. Architektura, rytm życia uli­cy, ciuchy, sklepy mają styl zachodnioeuro­pejski. (I zaśmiecenie ulic jak na przed­mieściach Paryża.) Jerozolima leży znacznie dalej, głębiej w czasie, zabytkowo; głębiej także dosłownie, bo Jeruzalem Chrystusa osunęło się w głąb ziemi; prawdziwą drogę krzyżową można widzieć zaglądając do głę­bokich otworów, jak do studni, w dzielnicy arabskiej. Również kibuc znajduje się dalej, ist­nieje inaczej niż wszystko, co znam. Jedyna w świecie komuna, która się ludzkości udała?

No to do Hazorei.

Bumek prowadzi samochód służbowy, coś w rodzaju polskiego tarpana. Grzęźniemy w korkach Tel Aviwu, w spalinach pachnących słońcem, które od rana wypełnia miasto; zapowiadany w telewizji deszcz wciąż umyka gdzieś izobarami, krzywiznami wiatrów pus­tynnych, i omija Ziemię Świętą. Ruszamy, by za chwilę znów się zatrzymać. Gaz, hamu­lec, gaz, hamulec. Z auta obok ktoś pyta
o drogę.

– Mnie często pytają – wyjaśnia Bumek. – A ja czasem odpowiadam tak: słu­chaj, ja znam drogę, ale ja nie każdemu pokazuję. Wtedy ten się dziwi. Wtedy ja mu mówię: ty mi wyglądasz sympatycznie, to ja tobie tę drogę pokażę, hy, hy.
Nagle wjeżdżamy w zieleń, jest oliwkowo, palmowo, mijamy rzędy drzewek rodzących chleb świętojański, droga prowadzi na pół­noc, w stronę Hajfy.
– W Izraelu najważ­niejsze – Bumek wraca do przerwanego wątku – żebyś nawiązał znajomość. Ludzie w Izraelu potrzebują się znać. Zapytasz o drogę i już go znasz, powiesz „szalom” i już się znacie.
Nie dojeżdżając, niestety, do przepięknej Hajfy skręcamy w prawo, na północny wschód, ku wzniesieniom, ku polom uprawy bawełny. Hazorea? Spodziewałem się budki wartowniczej, legitymowania, a tu brama (przypomina wjazd do pegeeru) otwarta na oścież.

Jest i Tova, znajoma z gazety. Drobna, piegowata, w dżinsach. Najpierw chce nam pokazać, jak mieszka. Pokój wydaje się dalszym ciągiem ogródka sprzed domu, szyby nie dzielą lecz łączą przestrzenie, na ścianach kołyszą się te same barwy słońca, jakby przeniesione z kwiatów za oknami. Mała, schludna kuchnia jest dalszym ciągiem pokoju, a za nią, za szkłem, znowu ogród. Zaraz będzie kawa. Może być arabska, ze specyficznym przysmakiem? Czekolada, poma­rańcze, śmiało! A po kieliszeczku wódki? O tej porze nie?
– Ponieważ z Polski, to myślałam, że o każdej porze.
Ona z Polski wyjechała dawno, z matką i rodzeństwem, miała wtedy pięć lat i na imię Danusia. Ojciec został. Pochowano go na Ku Słońcu.
(Tak się nazywa ulica w Szczecinie, prowadząca na cmentarz; zamiast „na cmentarzu” mówi się „na Ku Słońcu”, brzmi poetycko i pogańsko, prawda?)
Postanowiła, że pojedzie do Polski, odnajdzie w Szczecinie grób ojca, zadba o przewiezienie zwłok do War­szawy, żeby spoczęły na cmentarzu żydowskim.
Kiedy zamierza jechać? Co za pytanie! Już była.
– Byłaś w Polsce?
Uśmiecha się. Musiała to zrobić. Jej rodzina pochodzi z Warszawy, teraz ojciec leży tam, gdzie dziadkowie i pradziadkowie. Tova wreszcie może żyć spokojnie, spełniła obowiązek, kamień spadł z serca.
– Jak Szczecin? – pytam,
– Edek mieszkał w Szczecinie do matury – wtrąca Bumek. – On wiesz gdzie mieszkał? Na Lejbuszewle, ghy, hy.
Danusia-Tova po polsku mówi z wysiłkiem. Ale mówi. Rozumie zdania proste, wypowiada­ne bez pośpiechu. Ale rozumie. Gdy przyjechały do Izraela, ona, mama, siostry – porozumiewały się między sobą po polsku.
Rozglądam się po pokoju – powinienem zauważyć od razu; na ścianach wiszą kolorowe odjęcia, to Szczecin, z oddalenia poznaję Wały Chrobrego. Moje Wały! Tu wałęsaliśmy się po lekcjach, albo i w czasie lekcji, gapiliśmy się na Odrę, na elewator, dźwigi, stały motyw gazetek ściennych, temat „szczecińskich” wierszy w latach pięćdzie­siątych, z gazet i akademii, także moich wierszy.

Przez moment zapominam, gdzie właściwie jestem.
Polska w Izraelu, Wały Chrobrego w kibucu.

Pytam, słyszę, jak pytam, dlaczego, ojciec Danusi (Tovy) nie wyjechał z Polski. I myślę jednocześnie, że przesadzam, z jakiej racji włamuję się do spraw osobis­tych dziewczyny, która nie jest moją szkolną koleżanką, znam ją tak krótko, kilka chwil, więc nie znam. W porządku: Tova (Danusia) z jakichś powo­dów – szczecińskich? – uznaje, że mogę zadawać jej pytania aż tak osobiste. Jej ojciec był komunistą. Czuł się bardziej komunistą, niż Żydem, wierzył w klasy, nie w narody.
Był krawcem, szył prywatnie, na Słowackiego.

– Na Słowackiego mieszkała moja siostra – mówię. – Na Słowackiego osiem, mieszkania siedem.
Tova zrywa się gwałtownie, podbiega do ściany, staje przed jednym ze zdjęć. I ja także zrywam się, podbiegam, wkładam okulary, tak!
– To jest przecież Słowackiego osiem! – mówi prędko. – Brama, kamienica, tu ja się urodziłam, tu mój ojciec..
Wstaje Bumek, także chce obejrzeć zdjęcie, jest podniecony, a zarazem zepchnięty jakby przez niespodziewany zbieg okoliczności na dalszy plan, bo nie on tu potrafi stwierdzić, czy to rzeczywiście Słowackiego osiem, a Danusia-Tova tak, bo tam była nie­dawno, a ja tak, bo mieszkałem niedaleko, dotykam palcem, patrzcie, ten balkon, te okna, tu mieszkała Ira, moja siostra, wiele lat, Tova dotyka niżej, a te okna były moje, mówi, ojca, do śmierci.

Przyglądamy się sobie.
Sen? Film?

W literaturze, w teatrze, na ekranie takie zbiegi okoliczności powinny zdumiewać, rzadko jednak zdumiewają, tyle ich było i będzie, wydają się nie tylko zmyśleniami, ale i ćwiczeniami z podręcznika „jak układać fabułę”.
W życiu – co innego. To rzadkość. Ale środki wyrazu prawdy i zmyślenia pozostają takie same.

Wychodzimy. Już czas. Przed nami kibuc. Za murem pamiętam bawełnę, tu widzę ciągniki, maszyny rolnicze, bydło, słowem: wieś. Oglądamy pod dachem zmyślną kombina­cję zbiorników wodnych, w których gęsto, czerwono i złoto od ryb sprzedawanych w plastikowych pojemnikach do akwariów na całym świecie (najpoważniejsze źródło dochodów hazorejan). Ale nie całkiem wieś. Dwie fabryki, jedna produkuje wory i torby z plastiku, druga drogie meble. Wokół uzdrowisko, park, basen, kino, parte­rowe domki z kwietnikami. Komplet, mikro-wszechświat. Przekład życia na rzeczy.

Myślę tak: gdyby biografię człowieka cywi­lizacji zachodniej, człowieka przeciętnego, który utrzymuje się z pracy rąk własnych, a zarazem jest i czuje się w społeczeństwie wartością centralną, zobaczyć przestrzen­nie, w postaci skansenu, jako wystawę rze­czy i urządzeń, które owemu człowiekowi towarzyszą od narodzin do śmierci, od podłogi z zabawkami do łóżka z butlą tlenową, to byłby to kibuc. Nie tylko pomyślany do życia, ale i do zwiedzania. Nasza obecność nie dziwi nikogo ani w izbach, w których mieszkają – internatowo – dzieciaki, ani w rękodzielniczej pracowni ludzi bardzo starych, poświęcających czas wolny na wyrób makatek, abażurów, lalek, ani w stołówce, gdzie nierzadko pożywiają się gratis gromadki wędrujących po Ziemi Świętej studentów, i gdzie wystarczy odkręcić któryś z pięciu kranów; aby szklanka napełniła się wodą z sokiem czy coca colą. Jednego tylko nie widać: nadzoru, urzędów. Gdzieś to musi istnieć, ale nie narzuca się, nie puszy.
Co pewien czas któreś z nas przypomina sobie Słowackiego osiem, chwyta się za głowę, rozkłada ręce, no nie, niesamowite!

– Popatrz – mówi Bumek. – Ja myślałem, ja ciebie poznam z moją znajomą z gazety. Ale ty na Lejbuszewle odwiedzałeś swoją siostrę? Nu, tak. Mogłeś tam iść, spotkać na schodach czteroletnią Tovę, a wtedy jeszcze Danusię, ona mogła na przy­kład płakać, ty jej na, masz cukierka. To czyja ona znajoma? Kto tu kogo do kogo przywiózł? .
– No tak – mówię, – no nie, historia nie z tej planety.
– Ada się zdziwi. Ala się zdziwi. Lewy się zdziwi. Moje dzieci się zdziwią. Pierwszorzędnie.
Tova-Danusia nie odnalazła w Szczecinie przyjaciół ojca. Byli, nie ma, poumierali, wyjechali, pustka. Sąsiedzi na Słowackiego, owszem, rozmawiali z nią serdecznie. Ale ich wspomnienia były mgliste, ogólnikowe, bez zdarzeń. Tamci, którzy zajmują ich dawne mieszkanie, Słowackiego osiem siedem, zachowywali się wrogo. Nie chcieli wpuścić do środka. Kobieta odmówiła kategorycznie, trzasnęła drzwiami, dopiero mąż się zlitował, pozwolił zrobić kilka zdjęć.
Przed pożegnaniem – jaszcze po małej kawce. W domu Tovy, już oswojonym, ogarnia mnie senność. Widzę, że Bumek też ziewa ukradkiem. Fotele miękkie, głębokie. Jak to dobrze, myślę, że nie czekają na mnie tu już żadne niespodzianki. Umawiam się z Danusią-Tovą,, że do niej napiszę. Na po­czątku listopada spotkam się z siostrą! – przyjedzie do Poznania na grób mamy. Wypytam o ojca Danusi, napiszę, na pewno.
– Ty… czytasz po polsku?
– Niedużo. Uczę się.
– Może chcesz, żebym ci przysłał podręcznik języka polskiego dla cudzoziemców?
– Dziękuję. Uczę się z książek dla dzie­ci. Duże litery. Zaraz pokażę. Jakie kupiłam w Polsce.
Przeglądam książeczki dla dzieci, tłumię znużenie, usiłuję pokonać senność, i nagle – miało nie być już niespodzianek! A tu „Wiersze dla Grzesia”. Nie mam sił, by zareagować tak, jak na to zasługuje sytuacja. Mówię cicho, poprzez ciepło i gorycz kawy, poprzez ból oczu, że ja tego Grzesia (Ratajczaka) znam, jego ojca (Józefa) i matkę (Dobrochnę) od lat, a samego Grzesia, który teraz studiuje jakąś wiedzę tajemną politechniki, znam w pewnym sensie sprzed jego urodzenia, pamiętam Dobrochnę w ciąży. Widzę, że i Tova, i Bumek także reagują słabiej, niż pragną: za dużo wrażeń.

W drodze powrotnej – znaki zapytania.

Zamykam oczy. Widzę wysokie bramy, kamienice z balkonami na ulicy Słowackiego. Każda nieco inna, ale w tym samym stylu, można się pomylić. Przeskakują cyfry. Zawsze mi przeskakiwały, ilekroć adresowałem ko­pertę czy kartkę pocztową. Osiem, mieszka­nia siedem – czy siedem, mieszkania osiem? Myliłem się dawniej, a teraz, gdy od wielu lat Irka ma dom W Dąbiu, tym łatwiej mogłem palnąć…
– Edek, jesteś zadowolony z Hazorei? – pyta Bumek.
Mijamy przystanki autobusowe, gromadki żołnierzy, dziewczyny w mundurach wojsko­wych – w wieku moich studentek z pierwsze­go, drugiego roku. Bumek wyczuwa mój niepo­kój. Nic mu nie powiem, nic. Tak się cie­szy. Układa sobie w myślach opowieść o naszej przygodzie…
… że na zdjęciu poznałem kamienicę? że dotykałem palcami sfotografowanych okien, zapewniałem, o tu, tu mieszkała Irka a mężem i dziećmi? Byłem szczery jak złoto. Ale to żaden dowód, niestety. Zwłaszcza w Izraelu. Już parę razy uwierzyłem, że poznaję coś lub kogoś, kogo nie poznawa­łem. Jak we śnie. Niedawno: widzę obcego człowieka. Mówią mi, że to Lewy. Cześć, Lewy, co za spotkanie, czy cię poznaję? ależ naturalnie! Ściskamy się, przez chwilę wierzyłem, po chwili natężam pamięć, a w niej czarno. Żadnego obrazu, który by był twarzą Lewego, sylwetką Lewego, Lewym. Działa siła wmówienia, więc wierzę na słowo.
– Jak ja opowiem dzieciom, kogo ty spotkałoś w Hazorei, to nie wiem, czy my zaśniemy – wzdycha Bumek… – Chcą, żebym opowiadał o Polsce. Szukają korzeni. Jest czas szukania korzeni. W Izraelu ludzie przybyli z osiemdziesięciu stron świata. Ty rozumiesz? Ja ze swoimi dziećmi prawie muszę spacerować po Szczecinie, mówić dokładnie o ulicach i ludziach. Ja nie zawsze dokładnie wiem. Ale muszę.

Droga Danusiu!
Piszę ten list na maszynie, żeby było Cl łatwiej czytać. Rozmawiałem wczoraj z moją siostrą. Pamięta Was dobrze. Znała Twoich rodziców, a także rodzeństwo. Twoja siostra bawiła się na podwórku. Irka twierdzi, że Ciebie również pamięta. Ty byłaś najmłodsza. Miałaś rude włoski, okrągłą buzię. Tylko to, żeś Danusia, wyleciało jej z pamięci. Po Waszym wyjeździe Twój ojciec bywał u Irki, lubił jej męża, czasami przechowywał u nich w lodowce mię­so, ryby. Raz urządzał przyjęcie, w przed­dzień spotkał na schodach męża Irki, dał mu na przechowanie kurę i kiełbasę. Mąż Irki nie stronił od alkoholu, wtedy też był pod gazem, towar schował, a następnego dnia rano nie mógł sobie przypomnieć, skąd się wzięło w lodówce tyle mięsa. Doszedł do wniosku, że kupił po pijanemu. Kiełbasę zjedli, z kury Ira ugotowała rosół. Aż tu dzwoni do drzwi Twój ojciec, prosi o zwrot depozytu. Wiesz, mówi mąż Iry, myśmy ci nawet rosół ugotowali, zresztą na naszej włoszczyźnie. Bierz, częstuj gości. Twój ojciec wzruszony, dziękuje, bierze rosół. A kiełbasa? pyta. A kiełbasę zjadłem! na to mąż Irki.

Danusiu, niestety, Irka niewiele pamięta takich zabawnych zdarzeń. Pamięta smutne. Ty chcesz znać prawdę o ojcu, dlatego postanowiłem napisać wszystko, czego się dowiedziałem. Bo i cóż Ci po nieprawdzie? Twój ojciec nie był szczęśliwy. Zamieszkał z kobietą, która wkrótce sprowadziła do domu kochanka. Pod jednym dachem żyli we troje. Oni dokuczali Twemu ojcu, on się ich bał. Bał się także niebezpieczeństw urojo­nych. Czuł się osaczony, zaszczuty. Był człowiekiem chorym. Mówił, że do Izraela nie pojedzie, bo tam zabiją go Żydzi.

Kiedyś spotkał Irkę na schodach: pani Ireno, ja panią poczęstuję macą, którą przysłała mi żona, mam tego całą walizkę… Otwiera walizkę, a tam podarte gazety.
Często przybiegał w nocy ze skargą, że nie może się dostać do domu, bo złośliwie zamieniono zamek. Mąż Iry to złota rączka: brał narzędzia, zbiegał na dół, okazywało się, że… drzwi otwarte.
Irka nie pamięta, jak umierał. O jego śmierci dowiedziała się w parę dni po pogrzebie, którym zajęło się kilku przyjaciół.
Napisz, co u Ciebie. Jak się powodzi Twojej rezolutnej córeczce? Po powrocie do, Polski wciąż opowiadam o Izraelu.
Pozdra­wiam Cię serdecznie, Edward.

Dzień dobry – witam serdecznie!
Bardzo dziękuję za obszerny, interesują­cy mnie bardzo list. Pisanie na maszynie jest dla mnie szczególnie dobre, bo mogę dokładnie zrozumieć (czasem z pomocą słow­nika) treść i pomału dojść wszystkiego. Zawsze będę odpisywała (czasem może tylko nie tak prędko). Cieszę się z tych prawdzi­wych informacji, bo każda prawda (nawet gorzka) lepsza od lukrowatych, fałszywych treści. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się zobaczymy. U nas zima, ale taka, jak Wasza ciepła jesień. Nasze morza są ciepłe i można w nich pływać i żeglować (raczej młodzież). Pozdrawiam, Tova.